Jest takie miejsce na Ziemi, gdzie krajobrazy są księżycowe. To rozciągający się na wysokości ponad 3 tysięcy m n.p.m. przebiegający przez Chile, Argentynę, Boliwię i Peru płaskowyż (hiszp. altiplano). Panuje tu pustynny klimat, a warunki choć trudne, zdają się odpowiadać lamom, wikuniom i lisom. To niedostępne środowisko stało się również domem dla Indian Aymara i Keczua. Zdarza się, że nawet znakomita znajomość hiszpańskiego w tym rejonie na nic się nie przydaje. Ludzie wydają się dość zdystansowani i niechętnie nawiązują kontakt z obcymi. Może dlatego, że obcy wpadają tu na chwilę. Robią mnóstwo zdjęć i szybko wracają do bardziej przyjaznych warunków. Nieważne jednak jak trudny to teren, stał się obowiązkowym punktem każdej wycieczki po Boliwii. Jedni wybierają się dżipem, inni o własnych siłach na rowerze czy motocyklu. Każdy jednak może podziwiać to samo. Własny środek transportu pozwala jednak na dłużej zagubić się wśród lagun i wulkanów.
Do Boliwii wjeżdżamy z Paragwaju i zatrzymujemy się w miasteczku Tupiza. Robimy rekonesans czy droga jest w ogóle przejezdna. Zamierzamy w końcu pojechać tam na motocyklach. Chociaż to może za wielkie słowo dla dwóch małych Hond 150cc. Przygotowaliśmy się bardzo dobrze popełniając tylko jeden zasadniczy błąd. Nie podkręciliśmy gaźników przez co nasze silniki przyduszały się benzyną każąc niejednokrotnie pchać się pod górę. Gdybyśmy wiedzieli jakie to proste i jakie skuteczne znaleźlibyśmy mechanika, który umie to zrobić. A tak podbudowani wcześniejszymi doświadczeniami na dużych wysokościach w Chile skazaliśmy się na wysiłek. To jest ta mniej przyjemna część, która sprawiła, że przejechanie kilkuset kilometrów zajęło nam 11 dni. Było jednak warto. Noclegi w przepięknych pustych miejscach, gdzie w nocy rozświetlone gwiazdami niebo wzywa by patrzeć się na nie i patrzeć i gdyby nie kilkunastostopniowy mróz można by tak patrzeć przez całą noc.
Po czterodniowej walce z jedną z piękniejszych dróg jaką zdarzyło nam się jechać, dojeżdżamy w końcu z Tupizy do Laguna Colorada. Malownicze płytkie i słone jezioro, które za sprawą alg zabarwione jest na czerwonawy kolor. Kontrastują z nim białe boraksowe wysepki. Z daleka można odnieść wrażenie, że ktoś rozlał farby i niedbale rozmazał je pędzlem. Tutejszy krajobraz wydaje się nierealny. Trudno sobie wyobrazić, że takie połączenia kolorów, wyostrzone kontury istnieją naprawdę i nie są wytworem komputerowym.
Laguny to ulubione miejsce flamingów. Brodzące stada to częsty widok, a różowe długie nogi ptaków pięknie komponują się z kolorami wody. Cenią sobie prywatność i każda próba podejścia bliżej kończy się ich niespiesznym odwrotem w drugą stronę.
Standardowy program wycieczki obejmuje położone przy granicy z Chile gejzery i turkusowe jezioro Laguna Verde. Wjazd do gejzerów to jednak konieczność wspinaczki na 5 tysięcy m n.p.m. i wiemy, że motory nie dadzą rady, a nie ma komu podregulować tutaj gaźników. Rezygnujemy pocieszając się, że Laguna Verde widzieliśmy kilka miesięcy wcześniej wyjeżdżając z Chile i tam też mieliśmy okazję oglądać chilijskie gejzery El Tatio. Zamiast tego niespiesznym tempem jedziemy w stronę Salar de Uyuni - największej na świecie pustyni solnej, która jest pozostałością po istniejącym tu wiele milionów lat temu jeziorze.
Ta część trasy jest już łatwiejsza. W końcu płaskowyż staje się płaskowyżem i przez kilka dni nie musimy wspinać się na kolejne przełęcze. Po drodze można obejrzeć chyba jeden z najsłynniejszych boliwijskich kadrów, czyli Arbol de Piedra, wyrzeźbione wiatrem skalne drzewo. Na zdjęciach wydaje się malutkie i dopiero w kontraście ze stającym obok człowiekiem widać, że faktycznie ma 7 metrów wysokości. Droga ta usłana jest też lagunami. Każda z nich w innym kolorze, inaczej położona. Nieodmiennie jednak budzące zachwyt i niedowierzanie, że możemy oglądać coś tak pięknego.
W końcu docieramy na wyczekany Salar de Uyuni. Miejsce, które bardzo chcieliśmy zobaczyć, a tu coś jest nie tak. Salar zamiast biały jakiś taki beżowy, jakby równomiernie posypany piaskiem. Po pierwszych kilometrach jeszcze się łudziliśmy, że to tylko tak na brzegach. Niestety, w ostatnich tygodniach podobno nieźle wiało, aż zawiało cały Salar. Z białego zrobił się beżowy i choć nadal piękny to jednak nie to samo. Salar to jednak nie tylko biała przestrzeń. Jest tu sporo porośniętych kaktusami wysepek, gdzie można rozbić namiot i w samotności podziwiać wschody i zachody słońca.
Beżowy czy biały, w kilka dni czy tygodni Salar de Uyuni i krajobrazy płaskowyżu to miejsca magiczne, gdzie mimo spowodowanego wysokością braku tchu i zmęczenia chce się wrócić.
Sława i Krzysiek – autorzy bloga www.pocztowkizpodrozy.pl. Niedawno wrócili z blisko trzyletniej podróży dookoła świata. Większość dróg przemierzyli na małych motocyklach. W drodze kronikarzem była Sława, a wszystko na zdjęciach utrwalił Krzysiek. Pokazują jak taka podróż wygląda od podszewki, bez zbędnego koloryzowania.
Dodaj komentarz