W połowie lipca zaczęła się nasza wyprawa rowerowa do tego niezwykle malowniczego kraju, jednakże początki planu sięgają kilku miesięcy wstecz. Wiedzieliśmy wtedy tylko dokąd chcemy jechać, a mianowicie do kraju, którego powierzchnia zbliżona jest do Polski, lecz w którym statystycznie na jednego mieszkańca przypada ponad dziewięć razy więcej kilometrów kwadratowych niż w naszym kraju. Po kilkunastu dniach spędzonych na logistycznym rozplanowaniu naszego wyjazdu wiedzieliśmy, że początkiem wyprawy będzie Trondheim, a końcem Oslo. Wiedzieliśmy też, że chcemy zobaczyć fiordy, wjechać na słynne Trollstigen oraz sprawdzić swoją kondycję na tak długiej trasie. Podczas wyjazdu byliśmy w 100% niezależni posiadaliśmy kuchnię polową w postaci gazowego palnika, menażkę, zapas jedzenia i namiot. Całość zaplanowanej wyprawy zakładała przejechanie dystansu 1200 km po drogach asfaltowych. Czy nam się udało? Czy napotkaliśmy po drodze jakieś trudności? A może wyprawa nas rozczarowała?
Zapraszamy do relacji z wyprawy – SundayBikers uderzają na północ!
Nasza przygoda rowerowa w Norwegii zaczęła się od złożenia rowerów na lotnisku w Trondheim, które opuściliśmy spakowani i gotowi do drogi po godzinie 1:00 w nocy. Po przejechaniu 6 km znaleźliśmy idealne miejsce na pierwszy nocleg. Spędziliśmy go pod gołym niebem rozkładając jedynie karimaty w wysokiej trawie i zasnęliśmy wtuleni w śpiwory. Pierwszy raz doświadczyliśmy białej nocy- o godzinie 3:00 było jasno jak w dzień i tylko księżyc na niebie i wskazówki na tarczach zegarków informowały nas o porze dnia/nocy.
Wiedzieliśmy, że by zdążyć na samolot powrotny musimy pokonywać dziennie średnio 100 km. Jadąc po płaskich Żuławach, które mieszkając w Gdańsku są nam bardzo bliskie, trasę dzienną można planować na podstawie dystansu. Jeżdżąc w górzystym kraju nie jest to już takie proste. Staraliśmy się trzymać się tego założenia przez kolejne dni, lecz nie zawsze było to wykonalne.
Kolejnego dnia Norwegia przywitała nas typową skandynawską pogodą. Byliśmy zmuszeni ubrać ochraniacze na buty, spodnie i kurtki przeciwdeszczowe. Na szczęście deszcz padał z przerwami i jeszcze tego samego dnia mieliśmy okazję wykąpać się we fiordzie. Tego dnia po raz pierwszy na wyjeździe przeprawialiśmy się promem. Przeprawa z Halsy trwała 30 minut, podczas niej ponownie uzupełniliśmy zapas wody i ogrzaliśmy się pod pokładem. Po zejściu z promu, znowu się rozpadało. Znaleźliśmy wiatę przystankową w miejscowości Oydegard, w której przygotowaliśmy obiad, wypiliśmy herbatę i zregenerowaliśmy siły. Gdy byliśmy już gotowi do drogi na przystanek podjechał samochód. Był to początek jednej z naszych większych „przygód” na tym wyjeździe. Kierowca łamaną angielszczyzną zapytał, czy nie jesteśmy głodni, czy chcemy kawy i czy nam nie zimno. Był niezmiernie zdziwiony naszą odpowiedzią, że właśnie zjedliśmy obiad, wypiliśmy gorącą herbatę i szykujemy się do dalszej drogi. Jego odpowiedź była jednak krótka i brzmiała:
"Zapraszam Was do swojego domu, wypijecie herbatę i ogrzejecie się - jeździe za mną!"
Nie mogliśmy odmówić, nie co dzień słyszy się takie zaproszenie. Norwegowie ugościli nas truskawkami, kawą i herbatą; spędziliśmy bardzo miły wieczór na rozmowie - począwszy od polityki, po pracę, skończywszy na tym, w jaki sposób spędzamy wolny czas. Nasi gospodarze okazali wyraźnie zaskoczenie, gdy powiedzieliśmy, że nie przyjechaliśmy pracować w Norwegii, lecz zwiedzić ich kraj na rowerach w ramach wakacji. Zyskaliśmy tym w ich oczach do tego stopnia, że zaproponowali nam nocleg i śniadanie! Noc spędziliśmy w obszernej ogrodowej altanie z drewnianą podłogą, z dostępem do łazienki w domu przez całą dobę. Następny dzień zaczęliśmy o godzinie 8:00 od wspomnianego śniadania - sadzone jajko z bekonem, świeże domowe bułeczki, łosoś, kawa, soki, dżemy i cała masa innych pyszności szybko napełnia nasze brzuchy. Nie zwracaliśmy już uwagi na deszcz za oknem. Spakowaliśmy się, ubraliśmy odpowiednio do pogody i po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia ruszyliśmy w stronę Isfjorden, gdzie tego dnia na nasz namiot czekała idealnie skoszona trawa. Zanim jednak rozbiliśmy się na tak przygotowanej połaci zieleni musieliśmy zmierzyć się z wciąż deszczową aurą oraz leśnymi skrótami. W końcu wszyscy jechaliśmy na rowerach MTB, więc trzeba było choć odrobinę odskoczyć od asfaltu. Mniej więcej na 40tym kilometrze trasy, gdy za miejscówkę naszego drugiego śniadania posłużył nam wiadukt, a właściwie miejsce pod nim, dając nam idealne schronienie przed deszczem, Kędzior posmutniał. Posmutniał to raczej złe określenie, lekko przeklął i wyraźnie poirytowany zastygł w milczeniu, trzymając swoją ukochaną dwukołową maszynę…
"Pękła mi rama” – oznajmił.
Faktycznie, rama pękła w miejscu w którym wchodzi sztyca. Byliśmy na początku wyprawy, na każdych wyjazdach zawsze trzymaliśmy się razem, tak wiec tym razem nie mogło być inaczej. Gdy emocje opadły, wykonaliśmy telefon ratunkowy do serwisu rowerowego Rock And Road (www.rockandroad24.pl), który wspierał technicznie naszą wyprawę, aby uzyskać poradę. Finalnie skończyło się na podmianie sztycy Kędziora ze sztycą Radka (która była dłuższa), podmianie siodełka i kontynuowaniu jazdy. W czasie postoju techniczno-regeneracyjnego pod wiadukt podjechała ciężarówka, z której wysiadł Bjorn, czyli Norweg, który ugościł nas poprzedniej nocy. Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę i ruszyliśmy każdy w swoją stronę. Tego dnia sporą część trasy jechaliśmy wzdłuż fiordów, które musieliśmy objechać, gdyż w tym miejscu nie było przepraw promowych. Podczas objazdu trzeciego z nich wybił setny kilometr przejechany tego dnia. Oznaczało to czas szukania miejsca na nocleg. W Norwegii okolice fiordów są gęsto zaludnione, dlatego też znalezienie miejsca na rozbicie namiotu, które według norweskiego prawa musi znajdować się 150m od zabudowań, nie było łatwe. Finalnie miejsce na nocleg tego wieczoru znalazł Kędzior, który to zapukał do jednego domu z pytaniem:
„Czy możemy rozbić się na Państwa trawniku?”.
Odpowiedź uzyskaliśmy błyskawicznie:
„Nie ma problemu, zapraszamy, proszę sobie wybrać dogodne miejsce, a gdybyście potrzebowali wody, zapukajcie”.
Przez kolejne dni mogliśmy zapomnieć o ubraniach przeciwdeszczowych. Warto wspomnieć, że poza obowiązkowym ubraniem na wypadek deszczu warto zadbać o solidne sakwy rowerowe. Na tym wyjeździe mieliśmy przyjemność testować sakwy MSX ze sklepu www.szumgum.com, które faktycznie są w 100% nieprzemakalne. Możemy polecić je z czystym sumieniem, nie zawiodły nas ani razu! Gdy powróciło słońce i wysokie temperatury dobrze chroniły żywność jaką w nich przewoziliśmy, dając lekki chłód w środku Tego dnia po porannym objechaniu jednego z fiordów stanęliśmy u podnóża kolejnego podjazdu, który jak się wkrótce miało okazać był dla nas dużo większym wyzwaniem niż Trollstigen. Podjazd w okolicach miejscowości Re zaczął się na wysokości 10 m n.p.m. i skończył na 640 m n.p.m. bez wielkiego parkingu i punktu widokowego, z mniejszą ilością serpentyn, był przez to bardziej stromy. Podjazd ten podjechaliśmy bez zająknięcia, nie robiąc sobie żadnej przerwy, co musimy dziś przyznać, nie było zbyt mądre. Nasze stawy kolanowe wyraźnie odczuły ten odcinek, o czym przypominały przez kilka kolejnych dni. Po przejechaniu 80 km tego dnia dojechaliśmy do końca jeziora Jolstravatnet w stronę Sogndal, na końcu którego znajdował się tunel. Niestety akurat jeden z tych, które w Norwegii nie są przejezdne dla rowerów. Przed wyjazdem trasa była planowana w oparciu o internetowe mapy tuneli w Norwegii (www.cycletourer.co.uk/maps/tunnelmap.shtml), na których faktycznie tunel na naszej trasie nie był przejezdny. Cóż błędy się zdarzają jednak nie skupialiśmy się na tym „dlaczego się tutaj znaleźliśmy”, lecz na poszukiwaniu rozwiązania zaistniałej sytuacji. Rozwiązania, jakie przychodziły nam na myśl były trzy:
Demokratyczną większością głosów skłanialiśmy się do opcji nr 3. Samochód, którego szukaliśmy musiał być na tyle pakowny, by pomieścić nas oraz nasze rowery. Ruch na tej trasie nie był duży, gdy byliśmy już nieco zrezygnowani powiedzieliśmy sobie, że czekamy jeszcze trzy samochody. Szczęście się do nas uśmiechnęło. Zatrzymał się kamper na fińskich rejestracjach. Nim zdążyliśmy wytłumaczyć, w jakiej sytuacji się znaleźliśmy, że przez ostatnie 40 km nie było żadnego oznakowania, a teraz stoimy przed takim oto tunelem, kierowca wysiadł z samochodu i pakował nasze rowery na dach auta. Sakwy zabraliśmy z sobą do środka ciepłego samochodu. Po drugiej stronie góry pogoda była diametralnie różna. Gdy tylko wysiedliśmy z samochodu musieliśmy natychmiast się ubrać. Długie spodnie, polar, wiatrówka, Radek ubrał nawet zimową czapkę z windstoperem pod kask! Jechaliśmy doliną, było późno i zimno. Noc spędziliśmy na punkcie widokowym, gdzie pomiędzy ławkami na drobnych kamieniach rozstawiliśmy nasz namiot. Los sprzyjał nam jednak i w tym miejscu. Na parkingu znajdowała się toaleta, w której była duża umywalka i ciepła woda. Poza prysznicem mogliśmy również zrobić drobne pranie.
Następne dni to początek wczesnego wstawania. Im dalej na południe tym noce są coraz ciemniejsze i nie można już komfortowo pedałować wieczorami. Ciężko było nam przestawić swoje organizmy na wcześniejsze wstawanie. Otwieraliśmy oczy o 8:30 wyjeżdżając niestety jak zawsze, czyli w okolicach 10:30-11:00.
Norwegia, którą poznaliśmy podzielić można na kilka owocowych regionów. Z początku mijaliśmy wiele krzewów porzeczek, malin, a także sady z jabłkami i pola truskawek. Zapach soczystych malin, które równie często co na plantacjach rosną dziko, wymuszały kilka postojów niezwiązanych z uzupełnieniem wody czy posiłkiem, do których przywykliśmy przez kilka ostatnich dni. Nie skorzystać jednak z malinowej przyjemności byłoby grzechem, w końcu nie samym pedałowaniem człowiek żyje.
Przestawianie organizmu nie jest rzeczą prostą. Szczególnie dla Króla Drzemek, który następnego poranka budząc się o godzinie 7:30, przestawił budzik na... godzinę później. W efekcie Radek obudził się o 10:00, a nad nim była już tylko sypialnia. Chłopaki zdążyli spakować tropik i swoje rzeczy. Tomasz tradycyjnie zdążył już przygotować kawę i owsiankę, którą wręczył Radkowi leżącemu w swym śpiworze.
„Uwielbiam atmosferę, jaka między nami panuje; to, że się nie spinamy, że możemy na siebie liczyć i przede wszystkim czerpać z tego wszystkiego ogromną radochę.” – Radek
Tego dnia zrodziło się powiedzenie, które już na stałe weszło do kanonu SundayBikers, a którego autorem jest Radek. Brzmi ono:
„Panowie, wyczuwam niezły zjazd”.
Wszystko spowodowane było niedokładnym ocenieniem trasy, szybkim rzutem oka na gps, na którym wyświetlana trasa miała zaznaczone końce podjazdów i zjazdów. Błąd w ocenie trasy sprawił, że wszyscy liczyliśmy na zjazd, z serpentynami i muchami odbijającymi się od okularów. W rzeczywistości pedałowaliśmy pod górę, wylewając litry potu na asfalt.
Goszcząc w Hov mieliśmy przyjemność zwiedzić lokalną piekarnię, w której produkuje się słynne na cały kraj ciastka Lefse. Poznaliśmy cały proces produkcji, od składników, przez maszyny, dekorowanie, pakowanie, na magazynowaniu skończywszy. Każdy z nas inaczej to sobie wyobrażał. Było to pomieszanie niczym z programów „Jak to jest zrobione” lecz bez pulchnego Pana piekarza formującego ręcznie każdy pączek.
Jeden dzień lenistwa sprawia, że już wieczorem chcieliśmy wsiadać na rowery, cierpliwie jednak doczekaliśmy poranka. Pożegnaliśmy się z Paulą i Michałem, którzy swą gościnnością doprowadziliby do adopcji naszej trójki. By więc nie sprawiać kłopotu ruszyliśmy dalej. Kolejnym celem naszej rowerowej wyprawy była miejscowość Eidsvoll, gdzie czekali na nas Jola i Kuba. Wpierw jednak musieliśmy wkręcić się na obroty, po całym dniu nic nierobienia, potrzebowaliśmy na to ponad 10 km. Od kolejnego byczenia się dzieliło nas 120 km. Udało nam się skrócić trasę korzystając z przeprawy promowej. Finalnie pokonaliśmy 100 km, meldując się o godzinie 19:00 pod drzwiami naszych przyjaciół. Cieszyliśmy się bardzo, ze udało nam się połączyć wyprawę rowerową z odwiedzinami u znajomych. Gdy prawie daliśmy adoptować się po raz drugi, Kuba powiedział:
„To w jakim kraju mamy jeszcze znajomych? Takie wyprawowanie bardzo mi się podoba ;)”.
PODSUMOWANIE
Radek:
Ciężko jest spisać relację z dwóch tygodni wyprawy. Z jednej strony można powiedzieć „nic się nie działo, cały dzień spędzałem na rowerze” z drugiej strony nie jest to prawdą - nie było przecież tak, że tylko jechaliśmy. Okoliczności przyrody, jakie mieliśmy zaszczyt oglądać, w jakich przebywaliśmy i jakie nas ugościły zasługują na udokumentowanie. Dlatego też zawsze opisujemy nasze przygody, robimy zdjęcia, a będąc w drodze co dzień wieczór uzupełniam pamiętnik podróży, by po powrocie do domu, gdy wpadnę w wir domowych, rodzinnych i zawodowych obowiązków można było odwzorować jak najwięcej. Nasza norweska przygoda, jak lubię nazywać ten wyjazd, w 100% spełniła moje oczekiwania. Trasę, którą przejechaliśmy mogę w 100% polecić, tylko uważajcie przy tunelach, które napotkaliśmy na trasie ;) Białe noce towarzyszyły nam przez ponad połowę wyprawy. Ceniliśmy je pod względem możliwości bezpiecznego pokonywania trasy, lecz musieliśmy pilnować się by spać i regenerować nasze organizmy na kolejne dni.
Sunday Bikers - to grupa rowerzystów przemierzająca świat na dwóch kółkach. Relacjami ze swoich wypraw dzielą się na blogu: http:/www.sundaybikers.pl/.
PISZĄ I JEŻDŻĄ:
Radek - Wychował się w czasach, gdy gra w tetrisa na krawężniku była czymś WOW, gdy komputery rzadko gościły w domach, a zabawą było wyjście na "podwórko" i gry zespołowe. Jego pierwszym rowerem był Orlik przywieziony PKP z południa Polski, który służył do swych ostatnich chwil. Następcą był słynny BMX, a później już same górale. Marzy o ładnym miejskim rowerze holenderskim, może kiedyś :)
Kuba - Kiedyś bardzo nie chciał jeździć na rowerze... ale jak już poszło - to poszło. Pierwszą maszynką były słynne Wigry 3, potem rowery górskie. Od niedawna TwentyNiner Unibike Flite, a poprzednio śmiagał z zadowoleniem na Unibike Evo 2008. Spektakularnymi, kołowymi osiągnięciami jeszcze się nie może pochwalić... ale zdecydowanie nadrabia ambicjami ;)
Marcin Małysz - Jako urodzony w minionej epoce, przygodę z pedałowaniem zaczynał na nieśmiertelnym Wigry 3. Potem kilka „górali” z serii „dobre i tanie z hipermarketu”, które rozpadały się albo znikały z piwnicy wraz z kłódką i zamkiem. Po dłuższej przerwie powrócił na rower. Obecnie ujeżdża sporego rozmiarami Unibike Fusion Disc 27,5 z 21 calową ramą. Preferuje raczej krótsze, miejskie trasy do pracy, sklepu czy do babci na działkę, jednak w miarę sił i czasu stara się brać udział w większych wyprawach turystyczno - krajoznawczych.
Powstaliśmy w 2012 r. z pasji do podróżowania, dla Was, ludzi aktywnych, ciekawych świata, szukających prawdziwych przeżyć.
Naszą misją jest promowanie turystyki kulturowej, aktywnej i przygodowej, z poszanowaniem lokalnych wartości i obyczajów oraz środowiska naturalnego.
Nasze oferty przygotowane są przez specjalistów i prawdziwych pasjonatów. Stawiamy na wysoką jakość: tylko sprawdzone miejsca, tylko sprawdzeni piloci. Jeśli nie interesują cię wczasy all inclusive – trafiłeś do właściwego miejsca!
Cały nasz zespół łączy miłość do podróży, nie ważne czy na miesiąc, czy tylko na weekend - jeśli tylko masz czas, my pomożemy zrealizować Twoje marzenia.