Na ostatnich mistrzostwach futbolowych Euro we Francji Islandia zrobiła furorę swoją walecznością i odwagą. Islandczycy pokazali się na zielonej murawie jako zgrana i silna drużyna, która wie czego chce i która, mimo przeciwności losu nie poddaje się, walczy i idzie dalej. Dla wielu taka Islandia była objawieniem.
Myślę, sobie jednak, że w gruncie rzeczy Islandczycy po prostu byli sobą. Kto choć raz stanął na tej wulkanicznej wyspie po środku Atlantyku, najmłodszym, niepokornym skrawku starej Europy, ten wie, że aby przetrwać w tym krajobrazie trzeba zachować zimną krew, trzeba nie lada wytrwałości, zawziętości, a także zgody na działanie w grupie. W kraju tym trzeba być silnym i jednocześnie pokornym wobec tego co silniejsze – sił natury, które zwłaszcza tam, na każdym kroku, w każdym możliwym kadrze pokazują na co je stać.
To było drugie spotkanie z Islandią. Wyjechaliśmy z Polski tuż u progu subpolarnego lata. Po pierwszym wyjeździe, dwa lata wcześniej, wiedziałam, że trzeba mi będzie tam wrócić. I właśnie tym razem miało być bardziej organicznie, prościej, przestronniej, z jak najmniejszą dozą cywilizacji. Chciałam by to spotkanie z Islandią było na swój sposób czyste, by odbyło się w najprostszej możliwej relacji Natura-Człowiek, bez zbędnych „miejskich” atrybutów. Chciałam poczuć ten kraj na własnej skórze, poczuć jego żywioły: ogień, lód, powietrze, ziemię i wodę.
Oferta wypraw i wycieczek na Islandię
55-kilometrowy odcinek szlaku Laugavegur biegnący przez dramatyczne pejzaże Islandii zdawał się do tego celu wymarzony. To jedna z najlepszych tras trekingowych Europy, pozornie nietrudna ale rozgrywająca się w mocno niestabilnych warunkach atmosferycznych, co raczej potęguje poziom trudności. Laugavegur biegnie przez sam środek strefy aktywnej wulkanicznie. Szlak jest bardzo atrakcyjny krajobrazowo i zróżnicowany geomorfologicznie – wiedzie od malowniczych riolitowych gór Landmannalaugar poprzez nierealny, księżycowy krajobraz wulkaniczny, do zielonej, kwitnącej o tej porze roku doliny Þórsmörk. Obok gorejącej pod skorupą ziemską magmy, drzemią spokojnie masywne czapy lodowe, a przestrzenie pomiędzy nimi zajmują rozległe doliny z lodowcowymi rzekami, równiny wulkaniczne oraz stożki kraterów upstrzone prychającymi wulkanicznymi wyziewami i bulgoczącymi gorącymi źródłami. Nasza drużyna w trzyosobowym składzie tego lata postanowiła zmierzyć się z Laugavegur:) Poniżej znajdziecie zapiski z naszej pięciodniowej wędrówki.
Dzień 1
Reykjavik-Landmannalaugar (600 m n.p.m.)- Hrafntinnusker (1100 m n.p.m.)
Pierwszy etap drogi pokonaliśmy łatwo. „Highlander bus” z wysokim zawieszeniem i napędem na 4 koła, zdolnym do przeprawy przez górskie rzeki przewiózł nas z Reykjaviku do doliny Landmannalaugar w niecałe 3 godziny. Dolina Landmannalaugar jest szeroka i otoczona wzniesieniami do wysokości ok 1000 m.n.p.m.. Góry mają miodowo-złocisty kolor, który zawdzięczają riolitowi – wylewnej skale magmowej o składzie podobnym do granitu. W blasku promieni słonecznych wzgórza wyglądają cudownie, jak malowane złocistymi, roztartymi pastelami. Niestety nie dane nam było ujrzeć tego widoku „na żywo”, gdyż słońce skrywało się pod gęsta kołderką chmur. Góry natomiast pięknie „plamiły” białe łaty z jeszcze niestopniałego po zimie śniegu… po którym z mozołem dreptaliśmy w stronę płaskowyżu Hraftntinnusker. Landmannalaugar, obok riolitowych gór słynie także z gorących źródeł. To jedyne miejsce po drodze do Þórsmörk gdzie można zażyć naturalnej gorącej kąpieli. Nie skorzystaliśmy jednak z tej przyjemności. To chyba lepszy wariant dla tych, którzy drogę pokonują w odwrotnym kierunku i moczą się w źródłach w nagrodę po zakończeniu całej trasy. Tymczasem droga do celu naszej wędrówki tego dnia liczyła ledwie 12 km i około 500 m w górę. W klimacie islandzkim wartości te pozostają jednak tylko liczbami. Pogoda za każdym razem skutecznie weryfikowała możliwości naszego marszu.
Początkowo z 40 minut brnęliśmy przez pole lawowe Laugahraun, co chwilę poprzecinane łatami śniegu. Następnie droga zaczęła stopniowo wić się pod górę, dając fantastyczne widoki na całą dolinę i na sąsiednie szczyty wulkaniczne , m.in. na wulkan Brennisteinsalda (855.m n.p.m.), którego nazwa oznacza „Siarkowy stożek”. W jego towarzystwie stoi jeszcze żółtawy Bamur (900 m.n.p.m.), zielonkawy Norðurnámur (786 m n.p.m.) i szarawy Blanukur (940 m n.p.m.). Zewsząd unosił się siarkowy zapach wilgotnych wyziewów dymiących z solfatar. Co jakiś czas napotykaliśmy kolejne siarkowe plamy z gorącymi źródłami (uhhh..naprawdę były gorące !!!) wydające z siebie ciągłe bulgotanie i syki.
Kontynuowaliśmy wędrówkę w kierunku południowym. Brzmi to teraz bardzo spokojnie, ale wycieczka stawała się z każdą chwilą bardziej uciążliwa. Plecaki coraz bardziej nam ciążyły, mały deszczyk zaczął coraz bardziej zacinać, a wiatr coraz mocniej świstać nad uchem. Było już dobrze po godzinie 21.00, i choć słońca zza gęstych chmur w ogóle nie było widać, nadal było bardzo jasno. Przebijaliśmy się coraz wyżej przez śnieżną przestrzeń. Krajobraz stawał się coraz bardziej surowy i monochromatyczny. Z barwnych gór pozostała już tylko biel śniegu i czerń obsydianu. Widoki te zwiastowały powoli, że zbliżaliśmy się do chaty Hraftntinnusker. Jednak marsz tamże trwał jeszcze ponad dobrą godzinę. Pogoda gwałtownie zmieniła się. Zrobiło się mglisto, widoczność mocno spadła, a deszcz coraz mocniej padał. Szurając przez śnieg , gapiłam się na wszechobecny obsydian. Jest piękną skałą, czarną szklistą, połyskliwą, złożoną niemal wyłącznie ze szkliwa wulkanicznego. Niektóre obsydianowe odłamki skalne przyjmowały idealne geometryczne kształty, inne o fantazyjnych formach wyglądały jak jakieś eksponaty pozostawione przez postmodernistycznych artystów. W rzeczywistości „artystą” były okoliczne wulkany, bo szklisty obsydian powstaje w wyniku natychmiastowego stygnięcia lawy. Tuż przed 23.00 w „biały dzień” przestały mnie zajmować obsydiany bo oczom naszym ukazała się zielona chatka należąca do Ferðafélag Íslands (FI) czyli Iceland Touring Association. Tam w gronie kilkudziesięciu innych traperów, o tej porze słodko śpiących w śpiworkach, zalegliśmy na materacach i próbowaliśmy udawać że jest środek nocy:)
Dzień 2
Hrafntinnusker (1100 m n.p.m.) – Álftavatn (530 m n.p.m.)
Kolejny dzień przywitał nas mgłą i deszczem :/ No cóż, takie były rokowania dla naszego „spaceru”, bo faktem jest, że nie poznałam ani jednej relacji osoby, która przeszła przez Laugavegur suchą nogą. Pewnym pocieszeniem było to, że tego dnia miało być już tylko „w dół” i potem „po równym” do jeziora Álftavatn. Jednak początek znów był mozolny. Dobre 2 godziny kontynuowaliśmy przebijanie się przez biało-czarny landszaft wypełniony wulkanicznymi skałami. Czułam się jakoś tak surrealistycznie. Wokół poza naszymi plecakami i kurtkami nie było żadnego koloru. Wszystko było biało-szare. Chmury nad naszymi głowami, jakby specjalnie, także kłębiły się w szaro-szarej tonacji.
Dopiero po dłuższej chwili nastąpiła zmiana. Znów na pierwszy plan wysunął się pomarańczowo-ochrowy riolit, okoliczne szczyty zaczęły wyostrzać swoje sylwetki, a w oddali coś zaczęło głośno szemrać. Mieliśmy do pokonania pierwszą niewielką rzekę, która za chwilę z impetem spadała kilkadziesiąt metrów w dół. My zaś niemal równolegle do niej stromym zboczem Jökultungur także mieliśmy trawersować w dół do doliny. Jednak tuż przed tym odsłonił się zupełnie nowy widok. Przed nami roztaczała się przestrzeń wypełniona blaskiem wynurzającego się zza chmur słońca. Dolina na flankach wsparta była ciemnymi idealnymi stożkami wulkanów, w dali zaś majaczyła srebrzysta tafla jeziora Álftavatn – cel naszej wędrówki. Widok był nieprawdopodobny! To mógłby być kadr z „Władców pierścieni” lub „Gry o Tron”. Duża różnica wysokości pomiędzy doliną a zboczem Jökultungur sprawiła, że będąc na jego krawędzi, wiszące nad nami chmury, o podstawie zapewne nie wyższej nie wyższej niż 1,5 km, nagle jakby uniosły się w górę, odsłaniając cały pejzaż poniżej lecz jednocześnie otulając go równą puchową kołderką powyżej szczytów.
Była jedna jeszcze zasadnicza różnica. Dolina była całkiem zielona! Słońce wreszcie na dobre wyłoniło się zza chmur i ostatnie kilometry drogi pokonywaliśmy przy w błękitnym niebie, stąpając po soczyście zielonej trawie. W tym czasie polska drużyna wygrywała we Francji ze Szwajcarią i dochodzące do nas smsy umilały tylko wędrówkę do chaty FI. Sprawnie rozbiliśmy namioty, ugotowaliśmy herbatkę i rozkoszowalismy się smakiem kuskusu z sosem chińskim Knorra. Do tego na niebie pojawiła się tęcza. Pełni radości dokonał gorący prysznic (500 ISK za 5 minut czyli ok 17 zł), który jest absolutnym luksusem w tych surowych, jakby nie było, warunkach. Jednak ok 22.00 pogoda dała o sobie znać. Zerwał się porywisty wiatr który zmusił nas do skrycia się w czeluściach namiotów i nie było już mowy o tym, żeby przejść się do brzegów jeziora na jakiś fotograficzny rekonesans. Po tęczy także nie było śladu, wiatr hulał niemiłosiernie, a w parę minut rozpętała się niezła wichura i ulewa…Nasz wyprawowy namiot mimo, że obłożony sporymi skałkami chwiał się na wszystkie strony, a wiatr zacinał przez cienki tropik… Działo się. Tuż po północy nasza towarzyszka niedoli z sąsiedniego namiotu wymagała ewakuacji… Jej namiot był totalnie zalany, a jego kształt… no coż… jakby zmieniony :( :( :(Odtąd do końca trasy nocowaliśmy we trójkę :) :) :)
Dzień 3
Álftavatn (530 m n.p.m.) – Emstrur (500 m n.p.m.)
Poranek nadal był deszczowy a miny nasze nietęgie – wizja pakowania namiotu w deszczu nie napawała optymizmem. Karolina z ciężkim sercem odkryła, że jej plecak pozostawiony w „zalanym”namiocie częściowo zamókł i sporo rzeczy wewnątrz było mokrych. Dłuższą chwilę zajęło nam podjęcie decyzji co robimy… najpierw skonsumowaliśmy śniadanie w namiocie we troje, co nie było łatwe zważywszy na niewielką przestrzeń, 3 osoby, plecaki, ciuchy, śpiwory i płonącą butlę z gazem etc… Po tej „gimnastyce” długo podglądaliśmy jak zachowują się inni :) Hehehe, bo to zawsze pomaga i stymuluje do działania. Bo skoro inni mogą to czemu nie my? Piechurów z namiotu obok nas roboczo nazwaliśmy „Niemcami” bo poruszali się bardzo systemowo i w dużym porządku. W ciągu kilkunastu minut gotowi byli do dalszej drogi. Mhmmm … składanie namiotów na wietrze i deszczu, w tym jednego całkiem bezużytecznego, to żadna frajda. Tak czy owak trzeba się było zwijać. Do Emstrur mieliśmy 8 godzin marszu. Z mapy wynikało, że miał to być naprawdę łatwy marsz. Po płaskim, z niewielkimi tylko wzniesieniami po drodze. Od rana jednak wiedzieliśmy, że pogoda nie będzie naszym sprzymierzeńcem tego dnia :( Ale nie doceniliśmy jeszcze jednego żywiołu Islandii – wody.
Dnia trzeciego przyszło nam pokonać w sumie 6 rzek, z czego zaledwie dwie miały przeprawy mostowe. Wody, a właściwie poplątane rzeczne warkocze, które mieliśmy na swojej drodze wypływają tam wprost z lodowca Mýrdalsjökull, czwartego pod względem wielkości lodowca na Islandii (596 km2). Nie muszę nikogo przekonywać, że wody które niosą te rzeki mają temperaturę topniejącej zamrażarki, a wejście do nich czuje się w najgłębszych zakamarkach mózgu. No, ale nie było na to siły…. pokonywanie brodów na Laugavegur jest oczywistością :) Pierwszy sprawdzian czekał nas już 40 minut drogi od Álftavatn. Schodząc z niewielkiego pagóra pierwszy raz spojrzeliśmy na Bratthalskvisi i serce zakołatało mocniej. Chwilę potem już na brzegu, ściągnęliśmy spodnie w dół, odpięliśmy klamry pasów biodrowych z plecaków (to ważne! w razie upadku do wody ciężki plecak nie ciąży w dół), buty w dłoń i heja!! Dało radę choć po pierwszym razie, przy szybkim po obfitych deszczach nurcie, wiedzieliśmy już, że lepiej rzekę pokonywać w grupie, bo wtedy opór stawiany wodzie jest większy i znaczniej łatwiej zachować stabilność. Po drugie, dobrze mieć jakieś gumowe obuwie na nogach, bo nieotoczone kamienie na dnie potoków górskich są bardzo nieprzyjazne dla przechodniów :) Po trzecie, bardzo przydają się kije trekkingowe – tych niestety nie mieliśmy, a szkoda, bo zdecydowanie łatwiej utrzymać równowagę, (zwłaszcza przy mniejszych strumieniach gdzie woda niby „”tylko” do kostek i wystarczy „tylko” skakać po kamieniach), tym bardziej idąc z 18 -20 kg plecakiem. Po krótkim odpoczynku w chacie Hvangil, nieopodal tejże rzeki, łyku niesionego z namaszczeniem rumu i cennych wskazówkach strażniczki z chaty szykowaliśmy się na kolejną przeprawę. Ojjjj, była ekscytacja …tym bardziej, że kolejne mijane osoby, idące szlakiem w przeciwnym kierunku mówiły nam… Oh yeah, that one is really bad! Tym monstrum był kolejny lodowy ciek – Blafjallakvisi. Woda była przeraźliwie zimna, szybka i sięgała mi do linii majtek…zwarliśmy szyki, złapaliśmy się pod pachę i brnęliśmy by jak najszybciej osiągnąć drugi brzeg. Po fakcie wydaliśmy zespołowy okrzyk radości :) To ciekawe, że także w takich warunkach potwierdza się uniwersalna zasada, że wszystko jest względne :) Po takiej krioterapii w ogóle nie czuć zimna, nie czuć że pada i że wieje. Dobre kilka minut nogi są różowe jak prosiak. Krążenie i czucie właściwej termiki wraca dopiero po jakimś czasie i wtedy trzeba się szybko ubierać.
Wzmocnieni doświadczeniem rzeki mimo siąpiącego deszczu w dobrych całkiem humorach poszliśmy dalej. Krajobraz rzeczywiście się wypłaszczył ale też na nowo wyczernił. Kolejne ponad 2 godziny wędrowaliśmy przez czarną wulkaniczną pustynię Emstrur, której jedynym urozmaiceniem były brązowożółte, idealne stożki na planie koła, o stromych żwirowych zboczach, nachylonych pod kątem niemal 40-45 stopni, ze szczytowymi kraterami wewnątrz. Skała, która daje ten brązowawy koloryt to palagonit, powstały z przeobrażenia szkliwa wulkanicznego. Sceneria wokół była iście nieziemska, księżycowa wręcz. Do tego na horyzoncie cały czas towarzyszyło nam masywne białe cielsko Mýrdalsjökull. Mimo takich widokowych atrakcji, droga była uciążliwa. Nie przestawało padać, po drodze trzeba nam było skakać przez kolejne odnogi rzeczne i nie obyło się bez lokalnych podtopień ;) Zmęczeni i głodni po ponad 8 godzinnej wyrypie dotarliśmy do chatki Emstrur. Rozbiliśmy na wulkanicznym tufie nasz jedyny namiot i padliśmy dość szybko, racząc się jedynie luksusowym prysznicem i liofilizowanym posiłkiem (tfu!). Noc była jak zwykle biała, a w namiocie jasno. Wspominając w salwach śmiechu nasze pierwsze w życiu przeprawy przez glacjalne rzeki, udało się jednak jakoś odpłynąć w sen.
Dzień 4
Emstrur (500 m n.p.m.) – Þórsmörk (200 m n.p.m.)
Ostatni dzień tułaczki z plecakami dla odmiany powitał nas słońcem. Poranek wypełniony kolorem błękitnego nieba naładował mi baterie na cały dzień. Poza tym instynktownie czułam, że wszystko co najgorsze mamy już za sobą – rzeki nam nie straszne, przejścia przez monotonne pola lawowe także, zapowiadał się wyśmienity dzień!
Po sympatycznym, słonecznym śniadaniu ruszyliśmy dalej na południe. Początkowo szlak odbijał jednak na wschód w kierunku lodowca Mýrdalsjökull. W lini prostej na południe od chaty Emstrur nie ma nigdzie dogodnej przeprawy przez rwącą rzekę Syðri-Emstruá, zatem wszyscy wędrowcy na tym odcinku muszą nadrobić drogi, skręcając nieco na wschód, by dojść do miejsca, gdzie strome skały kanionu, w którym płynie ta rzeka, dochodzą do siebie na tyle blisko, że można spektakularnie przerzucić przez rzekę most. Taki offroad się jednak opłacił bo widok z tego miejsca w każdą stronę był obłędny! Potem szlak znów skręcił do głównej doliny i dalej wił się ku południu. Na horyzoncie cały czas błyszczały w słońcu białe czapy lodowcowe, ale krajobraz wciąż był jeszcze surowy, choć nie tak księżycowy i niegościnny jak w okolicy Emstrur. Nadal dominowały nagie skały jednak gdzieniegdzie upstrzone mchami i kolorowymi porostami. Dopiero po przekroczeniu rzeki Þröngá, ostatniej bez mostu na tym szlaku, krajobraz zmienił się drastycznie. Dolina dosłownie nagle stała się zielona, pojawiły się pierwsze krzewy i drzewa, a nad głowami po raz pierwszy od kilku dni ujrzeliśmy szybujące patki. Ostatni odcinek do Þórsmörk pokonywaliśmy przez las, w którym głównym gatunkiem jest karłowata brzoza.
Na żyznej wulkanicznej ziemi, rosło też sporo kwiatów. Normalnie taki lasek nie zrobiłby na mnie większego wrażenia, ale w tych warunkach , gdzie od 5 dni nie widzieliśmy choćby karłowatego drzewa, tamtejsza flora robiła niesamowite wrażenie obfitości i przepychu. Pośród takiej zieleni stoi właśnie chata w Þórsmörk. Chata i otaczające ją pole biwakowe są według mnie najbardziej symaptycznym miejscem na nocleg spośród wszystkich mijanych po drodze. Na dodatek tego akurat dnia atmosfera w chatce była bardzo przyjazna, a wręcz uroczysta :) :) :) To był wieczór kiedy Islandia przebojem wdarła się na piłkarskie salony turnieju Euro! Ekipa z chaty siedziała skupiona przy jendym laptopie i gromko kibicowała. Korzystając z okazji oraz szczęśliwego ukończenia Laugavegur wychyliliśmy z wielką chęcią po zimnym piwku i my.
Dzień 5
Þórsmörk – Fimmvörðuháls (1100 m.n.p.m.) -Þórsmörk
Następnego dnia mieliśmy wracać do Reykjavik. Nasz autobus odjeżdżał jednak dopiero o 18:30, mieliśmy zatem niemal cały dzień żeby udać się jeszcze gdzieś. Kusząca wydawała się trasa do Skogar przez przełęcz Fimmvörðuháls, gdzie niemal stykają się dwa lodowce Mýrdalsjökull oraz Eyjafjallajökull, o wybuchu którego głośno było 2010 roku, ale ponieważ bilety na powrót były już kupione trzeba było wymyśleć coś innego. Postanowiliśmy pokonać 900 m w górę, dojść do przełęczy Fimmvörðuháls i zawrócić. Droga tam i z powrotem powiększyła w sumie nasz kilometraż o kolejne 25 km. Ale było warto! Początkowo szliśmy przez obszar, który nazywa się Goðaland czyli Ziemia Bogów. Nic dodać nic ująć. Było naprawdę bosko! Krętymi malowniczymi ścieżkami wspinaliśmy się coraz wyżej wchodząc w pełen majestatu górski świat. Szczyty przypominały swym wyglądem szpiczaste, gotyckie katedry, z tymże te na Islandii zamiast witraży ozdobione są soczystym, zielonym mchem. Wspinaliśmy się malowniczą, wąską, skalistą granią, a gdzieś w dole po obu stronach tych stromych zboczy szumiały górskie potoki, które z każdą minutą zdawały się coraz mniejsze.
Droga pięła się nieustannie do góry i dopiero gdy wdrapaliśmy się na płaski niczym stół płaskowyż oczom ukazał się oszałamiający nowy pejzaż. Krajobrazy stały się jakoś znajome… obfitą w zieleń, „boską” dolinę zostawiliśmy za sobą, przed nami znów lśniły czarne skały wulkaniczne. Były tylko lawa, śnieg i lód, na tym etapie nie było znów żadnej roślinności. Czekała nas kolejna długawa wspinaczka po raczej stromym grzbiecie Heljarkambur. To było zdecydowanie ekscytujące doświadczenie! Podłoże było śliskie i momentami mało stabilne…z każdym krokiem spod nóg uciekał wulkaniczny żwir, który skakał szybko w dół niczym mała kauczukowa piłeczka, tocząc się stromym zboczem do kotłującego się poniżej strumienia… Na szczęście w tych najtrudniejszych momentach do skał na stałe przytwierdzone były łańcuchy, które niewątpliwie pomagały przezwyciężyć dominujące wówczas uczucie nóg ” jak z waty” :) W chwile pojęłam dlaczego ten szlak jest praktycznie zamknięty dla amatorów chcących wędrować tędy w warunkach zimowych. Każde niepewne stąpnięcie mogło zakończyć się tragicznie. Zimą wchodzić tamtędy można tylko z odpowiednim sprzętem, czekanem, rakami, być może także z asekuracją linową. Krok po kroku posuwaliśmy się do przodu, odganiając złe myśli o toczącym się żwirku… Gdy dotarłam do krawędzi odetchnęłam z ulgą. Stojąc tam jakby na granicy dwóch światów – tego surowego, wytrawionego przez wulkan, który wciąż był przed nami i tego bujnego, czarującego zielenią i wielością górskich form, nietrudno było zrozumieć dlaczego „zieloną” krainę nazwano Goðaland. Przed nami roztaczał się tak nieziemski widok, tak rozległa i szeroka panorama jaką w niewielu miejscach w swym życiu obserwowałam. To był dramat i spokój zarazem, krajobrazowe dobro i zło, kolor i brak koloru, światło i cień. Stałam tam dobrą chwilę i próbowałam pojąć ten islandzki makrokosmos. Ale poddałam się bo nie sposób to zrobić. Człowiek w sekundę nabiera pokory i uniżenia wobec majestatu czegoś tak wielkiego, świata który trwa nieruchomo po wieki wieków, który niepodzielnie nad nami panuje i który zwykle milczy, choć raz na czas jakiś wybucha ze swych wnętrzności z siłą, której nie da się opisać znanymi słowami.
Wspinaliśmy się dalej. Tuż przed dojściem do dwóch „młodziutkich” kraterów o wdzięcznej nazwie Magni i Móði nasza ścieżka poprzerywana była na zmianę łatami śniegu oraz eksponowanymi fragmentami schłodzonej, zastygłej lawy. Lawa stygnąc przyjęła niesamowite kształty rzeźbionych figur całkiem sporych bo osiągających powyżej 1,50 m. Z daleka skały wciąż wydawały się plastyczne, jakby były w ruchu, jakby nadal płynęły ale badanie palpacyjne potwierdziło, że lawa była już ciałem stałym, twardym o super ostrych krawędziach. Powoli coraz wyraźniej odsłaniały się nam dwa czerwonawe szczyty. W tym monochromatycznym pejzażu był to jedyny kolorystyczny akcent. Owe dwa szczyty to wspomniani „syjamscy” bracia Magni i Móði. Dwa wulkaniczne „przedszkolaki” wyrastające spomiędzy lodowców Myrdalsjokull i Eyjafjallajökull , a narodzone w wyniku erupcji Eyjafjallajökull w 2010. Jezuuuu!!!! Tak wiem, wiem, powiecie że jestem geograficznym freakiem :) :) :) ale to było TAKIE ekscytujące!! stąpać po najmłodszej ziemi świata, wciąż ciepłej, parującej, pachnącej siarką i innymi niezidentyfikowanymi przez nozdrza „chemicznymi” zapachami. Magni i Móði zasłużyły na solidną sesję fotograficzną. 15 minut później brnąć w śniegu i totalnej mgle osiągnęliśmy cel wędrówki: przełęcz Fimmvörðuháls, która przekonała nas że to jednak droga była celem :) A potem rzut oka na zegarek i już trzeba było wracać, drepcząc dokładnie tą samą drogą…długo, długo w dół. I dobrze, bo mijane landszafty wryły się w moją pamięć na zawsze!
A teraz praktycznie! Oto lista rzeczy, które trzeba mieć ze sobą na trekkingu (wersja dla śpiących w namiocie):
- sprawdzone buty trekkingowe (ważne by były wodoodporne)
- odzież wierzchnia – kurtka z kapturem i spodnie wodoodporne, dobrze jeśli są z membraną (np.gore-tex)
- nakrycie głowy- czapka, termiczna opaska
- polar
- bielizna termiczna, oddychająca
- wodoszczelny plecak (15-18 kg) – ewentualnie wodoszczelny pokrowiec
- ciepły śpiwór (z optimum na kilka (ok.5) stopni Celsjusza) puchowy lub z wypełnienie hollofil – ja osobiście wolę puch, ale trzeba uważać by taki śpiwór nie złapał wilgoci…
- strój kąpielowy – jeśli rozważacie kąpiel w gorących źródłach w Landmannalaugar
- kije trekkingowe – ja niestety nie miałam ich ze sobą i bardzo żałowałam za każdym razem gdy przechodizliśmy przez rzekę. Przydają się w utrzymaniu równowagi w szybkich lodowatych strumieniach, zwłaszcza idąc z ciężkim plecakiem
- namiot – lekki i odporny na silne wiatry oraz deszcze
- karimata
- podstawowa apteczka
- scyzoryk
- butla z gazem + akcesoria do gotowania – śpiąc na campingu nie ma możliwości skorzystania z kuchni i naczyń znajdujących się w chatkach
- menażka/kubek lub inne naczynia do przygotowywania/spożywania posiłków
- butelka na wodę – na sczczęście nie trzeba jej nosić :) w Islandii można pić w zasadzie każdą wodę
- łatwe do przygotowania/lekkie/wysookoenergetyczne posiłki (kuskus, tuńczyk, sosy instant, posiłki liofilizowane)
- wysokoenergetyczne przekąski (batony, czekolada, orzechy, owoce suszone)
- mapa – choć szlak jest dobrze oznakowany, w kiepskich warunkach pogodowych można się zgubić
- aparat fotograficzny
- karta pałtnicza/gotówka – za wszystkie miejsca noclegowe oraz tzw. facilities na campingu trzeba zapłącic na miejscu. Na każdym etapie, nawet na najabardziej odizolowoanym wulkanicznym płaskowyżu Hrafntinnusker jest możliwa płatnośc kartą (ach ta Islandia! :))
Mogą, nie muszą się przydać:
- okulary słoneczne
- stuptuty – ochraniacze na buty
- gps/ kompas
- czołówka – nie ma w zasadzie potrzeby zabierania dodatkowych źródeł światła – w okresie kiedy Laugavegur jest otwarty dla ruchu turystycznego (od końca czerwca do pierwszych dni września) słońce operuje blisko 20h na dobę, nawet po teoretycznym jego zachodzie nigdy nie zapadają egipskie ciemności. Będąc „nocą” w namiocie i tak wszystkie przedmioty są doskonale widoczne.
Iceland Touring Association
http:/en.fi.is/ – informacja o dostępnych trasach trekkingowych na Islandii, rezerwacja chatek i mnóstwo innych użytecznych informacji turystycznych.